„Arystokraci nędzy”, czyli Kazimiery Alberti opowieść o odrzuconych

Do czasu, aż odwiedziła swoje rodzinne strony. Wtedy to wyklarowało się coś, co tkwiło w niej od dawna, a co przejawiało się w dziwnej przekorze, ciągłej chęci bycia gdzieś indziej, pozostawania w jakimś nieokreślonym pędzie. Rodziła się w niej „dusza żydowska”. Początkowo przejawiała się jako nienawiść, obrzydzenie do tego, co widziała w getcie – wypowiedzi pełne tych uczuć przeważają w powieści Alberti – ale z czasem pojawia się coraz więcej litości, żmudne i często zakończone fiaskiem próby zrozumienia. Powolny rozwój tej specyficznej formy duszy skierował Różę na nowe tory: studia medyczne, niesienie pomocy potrzebującym; aby móc tego dokonać, musiała jednak podjąć wiele trudnych decyzji: sprzedawała resztki majątku ciotki, zrezygnowała z wygód, wyrzekła się miłości kochanego przez nią arystokraty; wszystko po to, by pomóc biednym, zabobonnym mieszkańcom żydowskiej dzielnicy.

Róża żyła w dwóch światach, ale w żadnym z nich nie czuła się „u siebie”. Bogactwa i luksusy, umizgi bogatych i wpływowych mężczyzn ją męczyły, a gdy już z bogactwa zostało niewiele i gdy zarabiała na życie malowaniem (cenionych przez krytyków) obrazów, nadal czuła, że jej życie jest jałowe. Nie mogła zapomnieć o tym, że jest Żydówką, że między nią a otaczającym ją światem zamożnych, wykształconych, „czystych” ludzi jest mur nie do przebicia, że nie będzie mogła się nigdy związać z nie-Żydem, a z Żydem najpewniej by nie chciała. Dzieciństwo spędzone w getcie siedziało w niej i nie chciało wyjść, domagało się swojej sprawiedliwości. Męczyło ją do czasu, aż pogodziła się ze swoim pochodzeniem i przeznaczeniem. Ale jeszcze przed pierwszą wizytą w rodzinnym miasteczku, gdy walczyły w niej sprzeczne uczucia, podczas pożegnania ze świeżo poznanym hrabią Litwickim, jej późniejszym kochankiem, z wyrzutem, złością i jednocześnie nutką satysfakcji przyznała się do swojego pochodzenia:

A moje nazwisko Grünszpann. Trzeba, aby pan to wiedział. Rojza Grünszpann.
[…] Córka nędzarza z ghetta, Szlojmy – drogi panie – z tego oto miasteczka, do którego dojeżdżamy.
– Co mnie to wszystko obchodzi! Pani jest piękna – wybuchnął Litwicki.
– Tak, drogi panie – już byli nawet amatorzy na tę żydowską, nędzarską, rojzelowatą piękność (Alberti 1931: 169).

W rodzinnym domu nie mogła znaleźć sobie miejsca, denerwowały ją zabobony, brud i bieda. W jednym z ostatnich czynów Szlojmy, który to dawał swojemu najmłodszemu dziecku na przemian niedopity przez siebie rosół i mleko wraz z gruźliczą plwociną, nie widziała aktu ojcowskiej miłości, ale głupotę; w przesądach, odczarowywaniu, niezrozumiałych dla niej obrzędach nie potrafiła dostrzec – może i pojmowanej w niewłaściwy sposób – troski. Dopiero później starała się zrozumieć tę żydowską pokorę, rezygnację, poddanie się woli Boga. Nie udało się jej to, ale przynajmniej zaczęła odczuwać litość, a wraz z nią przyszło poczucie misji.

s. 86-87